Wspomnienia z Technikum Chemicznego


Niedawno (w 2004) minęło 10 lat od czasu ukończenia przez naszą klasę Technikum Chemicznego. Szkoły, która od niedawna już nie istnieje. Zorganizowano spotkanie klasowe, w którym niestety nie miałem przyjemności uczestniczyć. Trochę żałowałem, wyjąłem więc zakurzony album, puściłem jakiś stary przebój z tamtych lat (Biełyje Rozy albo Mydełko Fa) i z przysłowiową łezką w oku oddałem się wspomnieniom...

Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze w ubiegłym stuleciu. Ten pamiętny rok 1989! Ile ciekawych rzeczy się wówczas działo. Dla mnie jednak najważniejsze było, że zaczynam nową szkołę. Pamiętam jak musiałem wybrać: technologia albo analiza. Niejeden z nas żałował później, że nie wybrał analizy zamiast technologii. Byłby męskim rodzynkiem w dziewczęcym cieście. Jak przez mgłę pamiętam egzaminy wstępne. Równie słabo odtwarzam rozpoczęcie roku na sali gimnastycznej. Jedynie wysoki Sławek Kiwała "Kiwak" w brązowym garniturze utkwił mi w pamięci. Ciekawe czy szkoła ma fotkę z tej imprezy?

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności interesowałem się wtedy trochę fotografią i dosyć często pstrykałem zdjęcia. Sporo z nich przetrwało i mam nadzieję, że dziesiąta rocznica matury jest dobrym momentem do ich przypomnienia (chronologicznie - żeby nikt nie czuł się urażony). Skoro zatem nie byłem na spotkaniu klasowym, to może chociaż w ten sposób włączę się w nurt wspominkowy.

Z uśmiechem patrzę na swoje zdjęcie z tamtych czasów (chyba z wycieczki do Warszawy). Turecki sweterek, spodnie z bazaru, buty marki Sofix. Były czasy... A pamiętacie spodnie "piramidy" i kurtki "pasażerki"? Obowiązkowy strój, jeśli ktoś chciał modnie wyglądać.


Pierwsze wspólne zdjęcie klasy pierwszej B. Kiedy patrzę na Jacka Tarowskiego "Ścinę" czy na siebie, to nie mogę uwierzyć, że kiedyś tak wyglądaliśmy. Ależ dzieciaki z nas były. Oczywiście każdy myślał, że jest już dorosły i w ogóle...
Nie miała pani Kinalska łatwego z nami życia, oj nie miała. Już na początku pierwszej klasy Jacek rozpylił w szkole gaz łzawiący zmuszając uczniów do ewakuacji. Afera była straszna i o mało go ze szkoły nie wywalili. Innym razem dano nam na ćwiczeniach nieskażony (cóż za niedopatrzenie) alkohol etylowy celem jego wysuszenia. Alkohol zaginął w tajemniczych okolicznościach, a kilku z nas dziwnie poweselało. Cóż, nie byliśmy łatwą klasą.


To chyba pierwsza klasowa wycieczka do Krakowa. Na zdjęciu Andrzej Majcher, czyli "Cyklon" i Radek Szwat. Z Radkiemi kupę czasu spędziłem w pociągach. Kiedyś w pierwszej klasie pojechaliśmy razem do Warszawy na wagary. Dlaczego do Warszawy? A dlaczego nie?
Cyklonowi zawdzięczam zapoznanie z wszelkiej maści kapelami heavy metalowymi. Teraz już mnie to nie kręci, ale warto było się zaznajomić. Szkoda, że Cyklon nie dotrwał z nami do końca, widać taki los był mu pisany. Jedna scena z Andrzejem utkwiła mi w pamięci. Mianowicie, podczas pamiętnych praktyk na Wareckiej, gdzie zaznajamiano nas z technologią dziewiętnastowiecznych obrabiarek, a pod sufitem wisiał transparent "Popieramy Proces Elektryfikacji Kraju", na jednej z przerw na kawę Andrzej wdał się w dyskusję z jakimś prowadzącym. Nie pamiętam o co poszło, w każdym razie nie, żeby Cyklon coś podskakiwał, czy nawet rzucił mięchem. Po prostu odezwał się zbyt pewnie i ni mniej ni więcej, tylko dostał od prowadzącego w twarz. Wówczas byłem zdegustowany, ale z perspektywy czasu patrzy się na to inaczej. Zwłaszcza po obejrzeniu filmu z technikum w Toruniu.


Karol Kosiński na ujęciu z tej samej wycieczki do Krakowa. Pobrzdąkiwał trochę na gitarze. Od niego, Ściny i Rafała Kruszyńskiego uczyłem się podstaw szarpania strun. Nie wiem jak oni, ale ja brzdąkam do tej pory. Pamiętam jak kiedyś Radek zorganizował nam zimą jakąś remizę w Gałkówku, gdzie mieliśmy grać jako zespół. Nie pomnę dokładnie kto wtedy tam pojechał oprócz mnie, chyba Cyklon i Ścina. Radek miał grać na perkusji, Cyklon na basie, Jacek na gitarze a ja, jako że nie umiałem jeszcze na niczym, miałem być menadżerem (teraz też tak jest, jak ktoś nic nie umie, to zostaje kierownikiem). Nawet nagraliśmy na magnetofonie marki Grundig jakąś kasetę. Opatrzność jednak listościwie nie pozwoliła jej uchować się do czasów obecnych (chociaż ostatnio dostałem sygnał od Ściny, że posiada kopię).


Tym razem kilka pochodzących z wycieczki do Warszawy ujęć naszych koleżanek z klasy. Tu już jesteśmy w drugiej klasie. Kaśka Poros demonstruje gest, który wraz z otwarciem granic zawitał do nas zza morza. Gest ten pojawi się jeszcze kilkakrotnie, jako że od tamtej pory stał się niezwykle popularny. Do kompletu brakuje Anki Bakalarskiej i Magdy, ale pojawią się gdzieś dalej na zdjęciu grupowym. Głupia sprawa, ale widziałem kiedyś (2-3 lata temu) Ankę B. na mieście i prawdę mówiąc nie byłem pewien czy to ona. Pamiętałem ją jako blondynkę, a tu miała włosy czarne jak smoła. W sumie mogłem zagadać, a tak to wyszło, że się nie przyznaję do starej znajomej. Zresztą może miałem zły nastrój bez ochoty na takie gadki i to też się dołożyło do tego? Nieważne...


Podobnie jak ja nie poznałem Anki Bakalarskiej na mieście, tak samo Anka Nowakowska nie poznała mnie w autobusie. A może to nie była ona? Zaczepiłbym ją, gdyby nie to, że z kimś rozmawiała i nie chciałem im przeszkadzać. Z kolei Kaśkę widziałem kilka razy "na kasie" w markecie, ale nigdy nie trafiłem w kolejkę, która do niej prowadziła.


Nie pamiętam czy to Wrocław czy Warszawa. W każdym razie gest Jacka, choć słabo widoczny, coś nam chyba przypomina? Na kolejnym ujęciu gest widać już w całej okazałości. Jedynie Rafał Lufniak "Lufa" nie dołączył do grona miłośników palców środkowych. Jego ulubionym palcem, jak widać poniżej, jest poczciwy kciuk.
Warto wiedzieć, że Jacek (z racji ukończenia szkoły cyrkowej) wystąpił jako kaskader w kilku filmach, m.in. "Ogniem i Mieczem".



Obok Lufy Rafał Kruszyński, przezwany przez niego "Pierdołą" na jednej z pierwszych lekcji, gdy zapytał się o sposób prowadzenia zeszytów. Przezwisko było nietrafione, bo Rafał pierdołą raczej nie był. Był za to i pewnie jest nadal oryginałem. W sumie razem z nim kończyłem studia, ale od pewnego czasu przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Wzięliśmy rozwód na skutek niezgodności charakterów. Teraz pewnie zrobił już doktorat. Warto wiedzieć, że kandydował w wyborach samorządowych, czy jakichś takich. Prawdę mówiąc zdębiałem zobaczywszy jego plakat wyborczy na murze.


Jacek Jaksoń zwany (nie wiedzieć czemu) Dżeksonem, czyli kawał poczciwego chłopa. Jednym ciosem mógł powalić każdego z nas, ale bez powodu muchy by nie skrzywdził. Pamiętacie umówiony pojedynek między nim a Rafałem, który odbył się po lekcji WF w szatni? Niestety, znajomość podstaw wschodniej techniki walki, zwanej po naszemu tejkłondo nie pomogła Rafałowi uniknąć tęgiego omłotu. A swoją drogą i tak był niezły - żaden z nas nie wytrzymałby tak długo w konfrotacji z Dżeksonem. Dziewczyny wyszły gdy polała się pierwsza krew, a ja zacząłem się bać dopiero jak Rafał po walce dostał drgawek i padł pod prysznicem. Na szczęście wyszedł z tego bez szwanku. Za to Dżekson miał mniej szczęścia innym razem na dyskotece. Już starożytni zauważyli: nec Hercules contra plures i Dżekson wylądował w szpitalu. Pamiętam, że pojechaliśmy go wtedy odwiedzić w kilka osób. Składu nie pomnę. Po długich poszukiwaniach (w szpitalu w Tuszynie już go nie było) znaleźliśmy go w domu (gdzież on mieszkał? w Czarnocinie?), gdzie już prawie doszedł do siebie.

Skoro jesteśmy przy bijatykach, to chyba wszyscy pamiętamy akcję przed sklepem, gdzie cała klasa poszła pomścić kolegów, którzy wcześniej bez powodu dostali tam po buzi. Skończyło się jedynie na pyskówce, ale było nerwowo. Spore wrażenie zrobił jeden z meneli, który wypadł ze sklepu z ogromnym nożem. W ogóle niebezpieczna była tamta okolica. Kiedyś gdy czekałem na tramwaj na przystanku ktoś rzucił we mnie butelką, a idąc przez osiedle dostałem po twarzy. Zresztą nie ja jeden.

Wróćmy jeszcze do Dżeksona. Nie mogę przecież nie wspomnieć o imprezach ogniskowych organizowanych przez niego na czarnocińskich polach. Bywałem tam częstym gościem, Piotrek Zając też kilka razy tam zawitał. Oj wesoło wówczas bywało, wesoło. Niejeden raz kończyło się na czworakach, ale człowiek był młody, to i głowa nie bolała i nie suszyło. Trochę zazdrościłem Piotrkowi powodzenia, które miał u dziewczyn, ale co zrobić. Skoro mowa o imprezach, to nie zapominajmy o tych "u Betleja" na ulicy Piwnej czyli u kolegi Betlejewskiego, który zagościł u nas w drugiej klasie. Bawiła się tam różna zbieranina i zdarzało się, że tańczono pogo. Prawdziwą klasową imprezę zrobiliśmy prawdę mówiąc dopiero w piątej klasie przed maturą, gdy Kiwak został z wolną chatą. Była to pierwsza impreza, na której pojawiły się nasze koleżanki z klasy. Wcześniej woleliśmy podrywać dziewczyny z klasy równoległej, co dla niektórych z nas skończyło się małżeństwem. Impreza u Kiwaka, to był klasyczny "wieczorek ze środy na wtorek". Balanga trwała chyba przez cały czas, tylko ekipa wymieniała się rotacyjnie i gdy jedni szli do domu odpocząć, zaraz na ich miejsce zjawiali się inni. Pamiętam, że akurat w Wielki Piątek gdy dla hecy na klatce schodowej smarowałem kanapki kremem Nivea i dla niepoznaki przykrywałem sałatą, przede mną stanęło dwóch funkcjonariuszy, którzy zostali wezwani przez sąsiadów. Skończyło się na spisaniu personaliów siostry Kiwaka, bo jego akurat nie było w domu.



Zdjęcie z lewej strony prawdopodobnie pochodzi z Wrocławia, gdzie mieliśmy przyjemność zwiedzać Panoramę Racławicką. Drugie zdjęcie zostało wykonane pod Kolumną Zygmunta. Niczego nieświadoma wychowawczyni nie spodziewa się, że za moment dzielni chłopcy zamierzają...



...o właśnie, sfotografować się z gołą panienką z plakatu. Na prawej fotce zbliżenie. Mam nadzieję, że żaden z uchwyconych nie jest obecnie działaczem Ligi Polskich Rodzin i nie rujnuję mu kariery publikując ten materiał operacyjny.


Profesor Piotr Kozak, który często mawiał "w Zgierzu jest taka sama szkoła!", co miało oznaczać: nie podoba ci się!? nie chcesz się uczyć!? to się przenieś do Zgierza! Bywało ciężko, ale w gruncie rzeczy lubiłem go najbardziej ze wszystkich nauczycieli. Po maturze spotykałem go kilkakrotnie na mieście i dosłownie wpadaliśmy sobie bratersko w ramiona, co u bardziej wrażliwych przechodniów mogło budzić niesmak, ale przecież żyjemy w czasach Parad Miłości. Jeden jedyny zeszyt jaki pozostawiłem z tamtych czasów to właśnie zeszyt z języka polskiego, gęsto upstrzony czerwonymi autografami profesora. Nie upubliczniam ich treści, gdyż uczelnia mogłaby na ich podstawie zakwestionować moją maturę i cofnąć dyplom. W każdym razie powodem do dumy nie są.

Wrócę jeszcze do licznych praktyk, które odbywaliśmy w trakcie tych pięciu lat. O Wareckiej już wspomniałem. Pamiętacie waciaki i berety? A kawę z mlekiem, która zawsze przypominała mi wyglądem chłodziwo do obrabiarek i zastanawiałem się czy to nam dają chłodziwo, czy może kawą z mlekiem polewają frezarki? Oprócz tego odbyłem jeszcze praktyki w Polifarbie, chyba razem ze Ściną i Karolem Kosińskim. Było całkiem ciekawie. Już pierwszego dnia zaczęło się od pożaru. Na szczęście nie z naszej winy. Z tamtego okresu pamiętam też liczne partie rozgrywek w "Magię i Miecz", którymi zabijaliśmy czas na jednym z działów Polifarbu. Na innych działach było różnie, ale w sumie nie tak źle. Nawet własnoręcznie wykonałem zupełnie dobrą farbę, którą w domu pomalowałem parapet. Nie obyło się bez afery, gdy z Jackiem dla zabawy zaczęliśmy podbierać kulki z młynka kulowego. Po kiego grzyba? No bo były takie ładne - okrągłe (przypomina mi się ten dowcip jak to Polak jedną taką metalową kulkę w izolatce zgubił, a drugą zepsuł) Na szczęście sprawa nie zatoczyła szerszych kręgów. Podobnie szczęśliwie zakończył się głupi wybryk w Stomilu. Otóż dla zabawy chciałem sprezentować koleżance gumowce. Nie to, żeby ukraść, ale i tak po kątach walało się tam tego dużo, więc specjalnie stratni by nie byli. Znalazłem jakieś dwa lewe i nie od pary i poprosłem Kiwaka, żeby mi je schował do torby, bo miał taką dużą. Wychodząc przez portiernię - o zgrozo - zostaliśmy zatrzymani przez strażników. Wcześniej pies z kulawą nogą się nami nie interesował, a tu masz.... Jakby wyczuli, że coś chcemy nabroić. Widząc, że strażnik podchodzi do Kiwaka, o mało nie narobiłem w gacie. Przed oczami stanęło mi dyscyplinarne zwolnienie, proces, więzienie, zesłanie na Syberię albo jeszcze co gorszego. No więc strażnik podchodzi i zaczyna obmacywać jego torbę. Przypominam powagę sytuacji - w torbie znajdują się dwa pełnowymiarowe męskie gumowce. Strażnik torbę pomacał, pomiętolił i... nic nie wyczuł. Wyszliśmy jak gdyby nigdy nic. Do tej pory zastanawiam się jak to możliwe?!
Praktyki w Instytucie Włókien Chemicznych przebiegły w sumie bez specjalnych wrażeń, przynajmniej na naszym dziale. Oglądaliśmy muchy przez mikroskop elektronowy i wywoływaliśmy w ciemni zdjęcia. Jednym słowem Kanada. Jarek Głowacki miał podobno trochę gorzej, bo trafił do jakiegoś ostrego prowadzącego, ale dał sobie radę.



Wakacje `91 w Gąsawie. Oprócz mnie udział wzięli: Artur Kościuk "Kostek" (organizator całej imprezy), Dżekson, Tomek Witkowski, Wojtek Kielanowicz "Tytus" i Krzysiek Reszke "Żołnierz" z dziewczyną. Bardzo fajnie tam było, pływaliśmy kajakami z Gąsawy do Biskupina, dzięki czemu nie musieliśmy płacić za wejście do skansenu, bo podpływaliśmy od strony jeziora. Tomek, który zapewniał nas, że umie utrzymać się na wodzie, w Biskupinie wpadł (w kapoku) do wody po pas i gdyby nie nasza pomoc, niechybnie by utonął. Biedaczysko musiał suszyć się na brzegu, gdy my poszliśmy zwiedzać skansen. Mnie też o mało nie utopili, gdy dla zabawy ktoś wepchnął mnie do wody. Wówczas nie potrafiłem jeszcze pływać i bulgocząc jak indyk poszedłem na dno, ale Dżekson przytomnie mnie wydobył. Za co odpłaciłem mu tym, że gdy zaprosił mnie po kilku latach na ślub, to nie poszedłem, wykręcając się wyjazdem na wakacje. Przepraszam Dżekson.


A oto siedemnaste urodziny Radka. Pamiętam, że jednym z kluczowych upominków była wiązanka siedemnastu nadmuchanych prezerwatyw. Oprócz tego gumowego jeża był na szczęście inny upominek - świnia morska. Pomysłodawcom gratulujemy inwencji. Chociaż te prezerwatywy, jak się później okazało, może i nie były takie głupie. Tak czy inaczej koniecznie należy tu wspomnieć o naszym wypadzie do Borek nad Zalewem Sulejowskim. Spotkaliśmy tam pewnego Murzyna (czy to nie był aby przypadkiem jakiś znajomy Kiwaka?), który o dziwo zupełnie dobrze mówił po polsku. Wydaje mi się jednak, że konfabulował przy tym straszliwie. Opowiadał, że w jakimś zespole gra na kongach oraz że był komandosem i skakał na spadochronie. No może i tak było...



Wakacje `92 we Wdzydzach. Oprócz mnie w rolach głównych wystąpili: Marcin Palusiak "Paluch", Tomek Witkowski, Tytus i jakiś kolega Palucha zwany Imadełkiem z racji silnego uścisku. Niestety jego silny uścisk nie pomógł nam w uniknięciu ordynarnego rozboju, którego padliśmy ofiarami, na szczęście w ostatnim dniu pobytu (strach pomyśleć co by było gdyby w pierwszym). Sprawcy - kilkunastoosobowa wataha z Gdyni - zadowoliła się odebraniem nam reszty gotówki, pozostawiając nasze facjaty w stanie z grubsza nienaruszonym. Pewnie dlatego, że tacy dzielni wojownicy jak ja czy Tytus (o naszej waleczności będzie jeszcze mowa dalej) nie stawialiśmy zbyt zaciętego oporu.


Ale poza tym jednym nieprzyjemnym wydarzeniem pobyt należy uznać za udany, co udokumentowano na zdjęciach powyżej. Każdy wieczór spędzaliśmy w dyskotece "Niedźwiadek", gdzie - powiem nieskromnie - królowaliśmy na parkiecie wykonując bezbłędnie niezwykle skomplikowany układ taneczny z teledysku Genesis "I can`t dance". Furorę robiły zwłaszcza moje czerwone tenisówki w kombinacji z żółtymi skarpetkami (przynajmniej na ulicy widać mnie było z daleka). Pamiętam romans Tomka z dziewczyną o imieniu Tina, która miała patent sternika a w barach była szersza ode mnie i Tomka razem wziętych. Niestety reszta drużyny nie mogła pochwalić się takim powodzeniem jak Tomek przystojniak i podryw przychodził nam znacznie trudniej. Na szczęście po kilku głębszych dziewczyny traciły orientację kto jest kto. Ostatnią noc postanowiliśmy przehulać od początku do końca. Postanowienie było tak mocne, że zawczasu zwinęliśmy namioty i poszliśmy w teren. Hulanka jednak szybko się zakończyła w wyniku konfrontacji z kolegami z Gdyni, bo przecież trudno hulać bez forsy. No i dopóki aura pozwoliła, przespaliśmy się w ściółce na polu namiotowym (namioty już przecież zwinęliśmy), a resztę chłodnej i deszczowej nocy przeczekaliśmy w szaletach, gdzie przynajmniej nie padało.

W podobnym składzie (ja, Tytus i Paluch, jeśli był ktoś jeszcze, to przepraszam, ale nie pamiętam, a nie posiadam żadnej fotki z tej wyprawy) udaliśmy się do Zakopanego. Wyjazd był całkiem udany. W góry (gdzie ciągle leżał śnieg) zgodnie z wszelkimi prawidłami wyruszaliśmy późnym popołudniem i w trampkach. Niestety ja i Tytus mocno odbiegaliśmy kondycyjnie od Marcina i udało nam się dotrzymac mu kroku jedynie w wycieczce na Giewont. A ponieważ w trakcie łażenia Marcin zapałał żądzą zaliczenia kilku trudnych tras, musiał chodzić sam, tymczasem my czekając na niego obżeraliśmy się w schronisku. Wieczorami wyruszaliśmy szukać przygód. Pamiętam jak w nadziei na bliskie spoufalenie przemyciliśmy w nocy na kwaterę jakieś spotkane na mieście dziewczyny. Ze spoufalenia niestety nic nie wyszło a my musieliśmy się napocić, żeby je nazajutrz wyprowadzić w taki sposób, aby się gospodyni nie pokapowała.



A to już rok 1993, wyprawa w Bieszczady, obsada: Jarek Głowacki, Jacek Tarowski i ja.



Ciąg dalszy miał nastąpić, ale minęło już prawie 20 lat od napisania tych wspomnień i nie nastąpił. Pewnie już nie nastąpi...

Zapraszam do pobrania archiwum ze zdjęciami w większym formacie, zarówno w kolorach oryginalnych jak i w sepii. Proszę także o nadsyłanie ciekawych historii lub zdjęć z życia naszej klasy. Jednocześnie informuję, że jeśli ktoś nie życzy sobie, żeby na tej stronie znajdowała się jego fotografia proszony jest o kontakt: mozga@trimen.pl